niedziela, 24 sierpnia 2008

17.08.08 - Kalafiory na sciernisku


Wyświetl większą mapę

Droga z albergue na wylotowke Cordoby byla dluga... bardzo dluga. I chyba trzeba bylo to uznac za znak ze ta niedziela bedzie dla nas sadna. Glowna aleja nowego miasta, dzielnica willowa, rozjazdy na obwodnice i autostrady, i w koncu slumsy. 30min stania za tymi ostatnimi, z pieknie namalowana na kartce Sevilla, nie przynioslo efektu wiec z kwasnymi minami podnieslismy nasze mochillas i ruszylismy w poszuliwaniu lepszej miejscowki. Na szczescie nie bylo tak zle i gdy tylko Ula mnie zmienila zatrzymal sie pierwszy samochod. Kierowca ucieszyl sie na nasz widok chyba tak bardzo jak my na jego. Wozi wielu stopowiczow (ktorych ponoc teraz tu duzo) i bardzo to lubi - poznaje ludzi. Pogadalismy o stopowaniu w Hiszpanii. "Muchas teroristas y la policia en autopistas" - dowiadujemy sie dlaczego stopowanie w Hiszpanii jest trudniejsze niz gdzie indziej. Przemily czlowiek, ktory zatrzymal samochod tylko po to zebysmy mogli zrobic zdjecie zamku w Almodovar. Wysiadamy w miescinie Posadas w ktorej znow "utykamy" na dobra godzine. Kilku kilometrowy marsz w ponad 30st C upale, przerywa starszy pan w Oplu Cors'ie, ktory, mimo ze w zasadzie go nie zatrzymywalismy, nadrabiajac drogi podrzuca nas na most do Palma del Rio. Pozostalo 90km. I znow maszerujemy, tym razem do zaznaczonej na mapie rzeki, ktora miala byc miejscem cudownej sjesty a okazala sie byc smierdzacym sciekiem:/ Jednak most nad nia pozostaje schronieniem przed sloncem wiec zjedlismy tam drugie sniadanie (vel obiad). Kolejny marsz przerywa zatrzymujacy sie sedan z piecioosobowa rodzina w srodku - podwoza nas do miasteczka o pamietnej nazwie Penaflor czyli kalafior:)
Zaczepieni pytaniem o otwarty sklep, nieliczni przechodnie skierowuja nas w strone fiesty, ktorej najwieksze atrakcje najwyrazniej juz sie odbyly, co nie oznaczalo wcale ze miala sie ku koncowi.
Jest po 17tej, stop dzisiaj jakos nie chce zaczac dzialac, no i jestesmy zmeczeni. Przy tutejszej wersji Calimocho, w ktorej Cole zastapiono cytrynowa Fanta, postanawiamy zostac tu na noc - jak sie nie da to sie po prostu nie da... Sprzedawca pieczonych kurczakow zmyl sie i za szybko i w zbyt niespodziewanym momencie wiec jedyne co nam pozostalo to krewetki (zapewne z rana albo i wczesniej) albo talerz hiszpanskiej szynki za 10€ - od dzis banknoty o tym nominale to "szynki" ;)
Sposrod wielu namiotow tutejsi wybrali dwa, z flamenco i techno, reszta stala pusta i tylko personel spogladal teskno w strone deptaka z prowizorycznymi fontannami...
Posiedzielismy jeszcze jakis czas z Hiszpanami (w namioce z flamenco oczywiscie:) ) i ruszylismy w poszukiwaniu mejsca na dzisiejsza noc. Ula wykazala sie zmyslem poszukiwaczki skarbow i znalazla sciernisko (od dzis nazwane jej imieniem;) ) a na nim nierzucajacy sie w oczy kat miedzy ogrodzeniem a murem starej zagrody, ktory stal sie naszym pokojem hotelowym. Noc byla jasna i spokojna, (choc nie cicha) a swoja obecnoscia darzyly nas tylko myszy w krzakach i patyczaki na nich...

Kuba

Brak komentarzy: